Lunch w Paryżu to wspomnienia młodej Amerykanki przeżywającej dwa namiętne romanse naraz – z Bretończykiem Gwendalem i... francuską kuchnią. W najbardziej romantycznym z miast Elizabeth idzie na lunch z przystojnym Francuzem – i już nigdy nie wraca do domu. Poznaje świat gwarnych targowisk, modnych bistro i femme fatale noszących rozmiar 34. Uczy się, jak patroszyć ryby i jak sufletem czekoladowym koić ataki tęsknoty za domem. Odkrywa też, że im lepiej zna się na francuskiej kuchni, tym lepiej rozumie Paryż. Francuska kultura, jak się okazuje, do pewnego stopnia przypomina dojrzały ser – z zewnątrz widać jedynie sztywną otoczkę i dopiero przebijając się przez nią, można dotrzeć do półpłynnego, pikantnego wnętrza.
Wydawało mi się, że biorąc do ręki książkę napisaną według schematu : Amerykanka+Europejczyk+wielka miłość+ zmagania z codziennością+ przepisy kulinarne, skazuję sama siebie na rozczarowanie, które przeżyłam niedawno. Ale postanowiłam dać książce szansę, tym bardziej, że kuchnię francuską pokochałam po przeczytaniu "Mojego życia we Francji" Julii Child, a Paryż poznałam kilkanaście lat temu. Na fali tych sentymentów mówię sobie- a co tam! Biorę na weekendowy wyjazd :D
I co? I jest AAAAACCCHHH! Co za świetna książka! Jednak można tak napisać schemat, że się chce go czytać!
Mamy Amerykankę, ale taką otwartą na nowości, zafascynowaną Starym Kontynentem, kobietę która studiowała rok w Szkocji, w Londynie i generalnie świat europejski bardzo jej się podoba. Poznaje Francuza, zakochują się, ale nie od razu postanawiają żyć razem do końca życia. Przez rok żyją w związku na odległość, więc kiedy postanwiają zamieszkać razem znają się już trochę. Chłopak Elizabeth, Gwendall, wychodzi do pracy, a ona musi jakoś sonie radzić. Kupić chleb, warzywa, zamówić coś w restauracji. Codziennie zmaga się ze swoją słabą znajomością języka, codzinnie jednak chce się nauczyć czegoś nowego. I co najfajniejsze- zaczyna gotować, poznawać kuchnię wybranka.
Podoba mi się scena, kiedy idzie na targ i pierwszy raz kupuje seler :) dla niej to bulwa o kształcie mózgu :D ale pokochała to warzywo jako dodatek do ziemniaczanego puree. Nauczyła się przyrządzać pory, zupę cebulową i kilka innych smakołyków.
Trafnie wskazuje podstawowe różnice między Europejczykami a Amerykanami, nie tylko te kulinarne. Elisabeth denewuje się na przykład, że jej chłopak, a potem mąż, doktor inżynierii zakochany w cyfrowym kinie, nie wierzy w swoje możliwości, nie chce porzucać ciepłej posadki na rzecz własnej niepewnej firmy. Dopiero dzięki staraniom Elizabeth spełnia się jego " american dream".
Ksiązka ma wiele zabawnych momentów, dużo trafnych uwag, zaskakująco łatwych przepisów. Moim zdaniem na lato lektura obowiązkowa!
Parokrotnie wpadłam na tą książkę i za każdym razem okładka mnie do niej przyciąga. Z tego co piszesz warto po nią sięgnąć. Będę miała to na uwadze przy następnym spotkaniu :)
OdpowiedzUsuńUwielbiam Paryż w literaturze - w rzeczywistości już nieco mniej;) Bardzo chętnie sięgnę po tę książkę, nawet jeśli opiera się na ogranym schemacie; mam wrażenie, że to lektura lekka i przyjemna, czyli taka dla mnie^^
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:)
zapamiętam tytuł :) fajnie się zapowiada :)
OdpowiedzUsuńO brzmi bardzo zachęcająco, idealnie na lato. Pozdrawiam ;)
OdpowiedzUsuńJak obowiązkowa to będzie trzeba kiedyś na nią natrafić:)
OdpowiedzUsuńMuszę przeczytać :)
OdpowiedzUsuńPrzeżyłam podobne do Twojego rozczarowanie, tą samą książką i od tamtego czasu z dystansem sięgam po tego typu książki. Ale być może się skuszę, skoro mamy podobne rozczarowanie, to może i ta książki mi się spodoba jak i Tobie. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńmelu, polecam :) a JEŚLI się rozczarujesz, to się będę kajać i prosić o wybaczenie ;)
OdpowiedzUsuńUwielbiam wszystko co z Francją związane :)
OdpowiedzUsuńI zauważyłam tutaj nie tylko tą książkę, ale również "Moje życie we Francji" i to chyba najpierw po nią sięgnę :)
Wpadnij do mnie